Minął już nieco ponad tydzień od zakończenia 76. Drużynowych Mistrzostw Polski, w których Polonia VOTUM Wrocław, pod raz drugi w historii, sięgnęła po złoty medal. Był już czas, żeby ochłonąć po tym – przyznajmy to szczerze – niespodziewanym sukcesie, zatem nic nie stoi na przeszkodzie, aby napisać kilka słów o tym jak to się stało, że udało nam się zagrać tak dobry turniej i zdetronizować kolegów z Katowic.
Część 1.
Przed zawodami, nie będę tego ukrywał, nie spodziewałem się cudów. W tradycyjnych mailach, które co roku wysyłam drużynie przed startem turnieju, tonowałem nastroje i zachęcałem do uporu w walce o podium, a marzenia o pierwszej lokacie wolałem odłożyć w sferę marzeń. Trzeźwy ogląd sytuacji nie pozostawiał nam złudzeń – rywale dokonali wzmocnień lub się nie osłabili. W naszych szeregach tym razem nie mógł zagrać Dimitrios Mastrovasilis, a Daniel Sadzikowski – którego odejście było przesądzone od pewnego czasu – znalazł nową przystań w gwiazdorskiej ekipie Hetmana WASKO. To, co pozornie wydawało się osłabieniem, miało jednak zgoła przeciwny efekt. Nie mogę powiedzieć, że odejście Daniela i brak Dimy był wzmocnieniem – to byłoby nie tylko nieprawdziwe, ale i niesprawiedliwe – natomiast zmieniona sytuacja kadrowa pozytywnie wpłynęła na innych zawodników drużyny. No, a do tego, Daniel okazał się być prorokiem, że jest wiecznie drugi.
Jedną z kluczowych składowych szachowego sukcesu jest pewność siebie. Ta natomiast jest wypadkową treningu, wrodzonego poczucia własnej wartości oraz dobrego startu w turnieju. Ten ostatni element jest tutaj kluczowy, zwłaszcza jeśli na zawody przyjeżdża się w czasach pandemii i wszyscy czują się mniej pewnie niejako z automatu.
Dlatego nie będzie zaskoczeniem, że nie byłoby naszego wyniku, gdyby nie fenomenalny start. To, że spotkanie pierwszej rundy będzie kluczowe dla losów medalu (choć nie wiadomo jakiego koloru) było, może nie jasne jak słońce, ale na pewno: wielce prawdopodobne. To był naprawdę wspaniały mecz w wykonaniu naszej drużyny, choć rzecz jasna, mógł potoczyć się zupełnie inaczej. Wystarczy powiedzieć, że Pentala Harikrishna wygrał końcówkę, która na samym początku mogła być dla niego gorsza, a ja uratowałem przegraną pozycję. Dodając do tego niepewną pozycję Jolanty, jasne staje się, że choć wynik 4-2 przy dwóch wygranych i czterech remisach wygląda jak pewna wygrana, to niewiele brakowało, żeby było zupełnie inaczej. Pokonanie Stilonu było dla nas ogromnym sukcesem, bo to była jedyna porażka gorzowian w całych zawodach. Zresztą, ekipa, która finalnie skończyła zawody na trzecim miejscu podium zdeklasowała konkurencję w kategorii małych punktów. Stilon miał ich aż 36,5, o cztery więcej niż Polonia Wrocław i Hetman Katowice. To zwycięstwo było naprawdę ważne!
Świadomość rozegrania dobrego meczu dodała nam wiatru w żagle i w drugiej rundzie, ponownie, triumfowaliśmy. Jak pisałem w relacji na portalu Facebook, graliśmy systemem 1-x-x-1-x-x. Po 2/2 mieli na koncie Pentala Harikrishna oraz Marcin Tazbir (dwie wygrane czarnymi!), a my do pokonanych drużyn dodaliśmy Silesię Racibórz, która jest przecież ekipą złożoną z samych arcymistrzów. Oczywiście, nie był to mecz bez historii – takiego w całym turnieju nie rozegraliśmy. „Hari” znów wycisnął wieżówkę, w sumie z niczego, ja znów obroniłem gorszą (przegraną?), a Marcin, który wygrał wcale nie stał przesadnie dobrze. Mimo wszystko, mecz był – raczej – pod kontrolą.
Nie dziwne, że humory nam dopisywały, a że atmosfera w naszej drużynie jest wyjątkowa dobra, to można powiedzieć, że nastrój był szampański. Miło było mi także odebrać telefon od Andrzeja Dadełły, czyli „Prezesa”, który był pełen pochwał pod adresem naszej drużyny. W tym momencie mogliśmy niemal odlecieć od ziemi i … dobrze się stało, że następny mecz graliśmy z drużyną Dwóch Wież z Krakowa. Gospodarze, od zawsze, są drużyną, która zaciekle walczy o utrzymanie, ale można na nich liczyć w starciach z faworytami. Nie raz i nie dwa krakowianie po starciu z wyżej notowaną drużyną kończyli z tarczą i nie inaczej mogło być w meczu z nami. Ostatecznie, mimo nieoczekiwanej wpadki Joli, wyrwaliśmy wynik 3,5-2,5, dzięki wspaniałej postawie Oskara Wieczorka. To była cenna lekcja, bo z jednej strony dodaliśmy sobie dwa punktu do końcowego dorobku, a z drugiej przekonaliśmy się o tym, że wcale nie jesteśmy tak dobrzy, jak mogłoby się wydawać. Zeszliśmy zatem na ziemię. A Dwie Wieże, jak to Dwie Wieże, w tym roku zaskoczyły gorzowski Stilon, który i tak mógł cieszyć się z tego, że ugrał w tym spotkaniu 3 punkty!
Maria Leks wygrała jedyną partię w zawodach w meczu z Polonią Wrocław. Fot. Robert Pawlikowski/www.ekstraliga2020.pzszach.pl
Pierwsza wygrana Oskara Wieczorka pokazała, że punktować mogą inni gracze, a nie tylko Harikrishna i Tazbir. W następnym meczu obudzili się Szymon i Jola. W obu przypadkach były to bardzo ważne wygrane, choć bez wątpienia zastrzyku pewności siebie bardziej potrzebowała Jola. Kolejna wygrana 4-2 – bez porażki – z solidną drużyną Miedzi poprawiła nam humory przed kolejnym kluczowym spotkaniem, jakim było starcie z Wieżą Pęgów.
Wieża to w tej chwili jedna z najlepszych drużyn krajowego podwórka. Dość powiedzieć, że po czterech rundach – tak samo jak my – przewodziła stawce z kompletem punktów. A miała już za sobą – sensacyjnie wygrany – mecz z Hetmanem WASKO GKS Katowice. Rzut oka na układ tabeli i kalendarz spotkań nie pozostawiał złudzeń – jeśli udałoby nam się pokonać pęgowian, to szanse na złoty medal stałyby się bardzo realne. Dlatego do tego meczu podeszliśmy wyjątkowo skoncentrowani.
Zazwyczaj nasze odprawy nie są przesycone strategią meczową. W obecnych czasach bardzo wiele zależy od tego jaką pozycję otrzyma się po debiucie, zatem wszystkie plany mogą łatwo spalić na panewce. Jeśli wytypowany przez drużynę „bohater” dostanie remisową pozycję, a ktoś inny, kto miał łatwo zremisować, szybko wpadnie w tarapaty genialny scenariusz może zamienić się w wielką wpadkę. Mimo wszystko, przed starciem z Wieżą, poprosiłem będącego po wygranej Szymona o to, aby w partii z Aleksandrem Hnydiukiem podjął debiutowe ryzyko. Hnydiuk znany jest z tego, że jest dobrze przygotowany debiutowo i dość solidny, więc trudno go przebić, zwłaszcza czarnym kolorem. Z drugiej strony, była to szachownica, na której mieliśmy wyraźną przewagę debiutową i byłoby szkoda, gdybyśmy nie spróbowali na niej powalczyć. To była zresztą lekcja wyciągnięta ze starcia WASKO – Wieża, gdzie Aleksander Hnydiuk bez większej historii zremisował w partii katalońskiej z Bartoszem Soćką, a w końcowym rozrachunku katowiczanie nie wygrali żadnej partii, co przy porażce Grzegorza Gajewskiego z Marcinem Dziubą, doprowadziło do sensacji.
Taki scenariusz nam się nie uśmiechał, dlatego na drużynowej odprawie Szymon został poproszony o to, aby zaostrzyć wydarzenia, nawet za cenę gorszej pozycji. Z tego zadania wywiązał się znakomicie. Wybrał obronę królewsko-indyjską, a przeciwnik – chyba zaskoczony wyborem naszego zawodnika – zaczął się namyślać już w 11. posunięciu, szybko tracąc nie tylko czas do namysłu, ale również wpadając w gorszą pozycję. To było coś, co udało nam się – na ile to oczywiście możliwe – zaplanować.
Planowania nie było natomiast na szachownicach 5 i 6, a tam wydarzenia poszły – zupełnie nieoczekiwanie – jak po maśle! Na piątej szachownicy mieliśmy powtórkę z zeszłego roku. Wówczas Vojtech Plat pokonał Oskara Wieczorka, co przy porażce Daniela Sadzikowskiego z Petrem Michalikiem i remisie Dimitriosa Mastrovasilisa postawiło nas pod ścianą, a mecz wygraliśmy tylko cudem. Tym razem, Oskar nie przestraszył się szybkiej gry rywala, zastawił pułapkę, a czeski arcymistrz w nią wpadł i stracił materiał. Wydarzenia na tej szachownicy podbudowały Jolę, która z debiutu wyszła znakomicie, zaskakując przeciwniczkę…graną już wcześniej linią. Joanna Majdan nie odrobiła pracy domowej, a nasza zawodniczka w pełni zasłużenie triumfowała. Na pozostałych trzech szachownicach nie mieliśmy większych trudności, a mecz zakończył się wynikiem 4,5-1,5 i był – bez wątpienia – naszym największym osiągnięciem na tym turnieju. Czysta poezja!
Nasz były zawodnik, Wojciech Moranda, powstrzymał Pentalę Harikrishnę, ale Wieża nie powstrzymała Polonii. Fot. Robert Pawlikowski/www.ekstraliga2020.pzszach.pl
W tamtym momencie zmagań przeistoczyliśmy się z kandydatów do medalu i czołowych miejsc w głównego faworyta do zwycięstwa. Nasz klubowy dyrektor, Artur Czyż, dostał sympatycznego SMSa od Przemysława Lichwy, prezesa drużyny z Pęgowa, który zasugerował, że przed nami autostrada do złotego medalu. Trudno było to lepiej ująć.
Nie można jednak zapominać, że w każdej dyscyplinie sportu psychologia ma niebagatelne znaczenie, a przestawienie sobie w głowie, że już nie gramy o jak najlepszy wynik, ale konkretnie o pierwszą lokatę, wcale nie jest banalny. Zresztą nawet konstrukcja tego artykułu – gdzie pierwsze mecze opisuję pobieżnie, a końcowe zajmują więcej miejsca – wskazuje na to, że dużo łatwiej grało nam się we wstępnej części turnieju, kiedy koncentrowaliśmy się po prostu na jak najlepszym wyniku, niż w drugiej fazie zawodów, gdzie stawka była już inna, dużo wyższa.
Przed meczem z Hetmanem Płock (który zagrał w Ekstralidze w miejsce drużyny z Gliwic) miałem nie lada orzech do zgryzienia. Przed startem planowaliśmy, że w tym meczu odpocznie nasz lider, „Hari”, a do gry wejdzie Kamil Stachowiak. Nie oczekiwałem jednak, że znajdziemy się w takiej sytuacji turniejowej. Nie wiem czy można nazwać to paniką, ale uznałem, że grając bez Hariego mocno zwiększamy szansę na utratę punktów, które mogłyby być kluczowe w końcowym rozrachunku. To zaś mogłoby zepsuć morale drużyny i sprawić, że stracilibyśmy pewność siebie. Zaczęłoby się rozpamiętywanie, wkradło by się uczucie wypuszczonej szansy i tak dalej. Chciałem temu zapobiec. Dodatkowo, sensownie wyglądała próba walki o jak największą liczbę małych punków, a do tego potrzebne były wysokie wygrane (które i tak nam się nie udały).
Ta decyzja – choć być może sensowna – dała szansę do tego, aby dać odpocząć Marcinowi, który – realnie rzecz biorąc – ma problemy kondycyjne, żeby rozegrać na równym poziomie 9 partii z rzędu. Niestety, wkradło się pewne nieporozumienie – popularny „Tapir” zapowiedział, że nie ma problemu w tym, żeby pokojowo podejść do partii z Mirosławem Grabarczykiem, który zazwyczaj nie ma nic przeciwko pokojowemu zakończeniu partii (choć akurat po meczu z nami były wicemistrz Polski grał wyjątkowo bojowo i zapewnił płocczanom utrzymanie wygrywając kluczową partię z Marcinem Krzyżanowskim – i to czarnymi!). Uznałem zatem, że Marcin spokojnie rozegra debiut, zaproponuje remis i będzie to forma odpoczynku. Stało się jednak inaczej – nasz zawodnik zagrał ryzykownie, źle, a gdy wrzucił remis rywal postanowił kontynuować grę. Nie mogło to dziwić, bo Grabarczyk miał już wtedy gigantyczną przewagę, a pozycja nie dawała czarnym żadnych szans na uzyskanie kontry. To tylko cud, że Mirosław gdzieś stracił czujność i nie zamienił tej przewagi na punkt. Tak czy owak – szansa na dzień wolny dla Marcina została bezpowrotnie zaprzepaszczona, a konsekwencje tej decyzji przyszły bardzo szybko.
Mecz z Płockiem, i to nawet z Harikrishną w składzie, nie był spacerkiem. Zresztą wszystkie mecze z kandydatami do spadku zakończyliśmy wynikami 3,5-2,5! Hindus nie zdołał wdrożyć się w tryb „grania” i nadal miał w głowie to, że w dniu szóstej rundy miał odpoczywać. W efekcie, dość bezbarwnie zremisował z Petro Golubką. Problemy, jak wspominaliśmy, miał Marcin, a Jola już po debiucie stała bardzo źle, i to mimo że wcześniej miała z Bulmagą dobre wyniki. Mecz wyglądał zatem bardzo niepewnie, ale światełko w tunelu – nie pierwsze i nie ostatnie – zapalił Oskar Wieczorek, który rozgromił Piotra Sabuka. W tym meczu wystrzelił także i mój karabin, który przez wszystkie pozostałe rundy nie oddał żadnego celnego strzału. W ostatecznym rozrachunku minimalne zwycięstwo chyba nam się należało, ale strata punktów przez długi czas zaglądała nam w oczy. A tego – i wyrzutów sumienia – obawialiśmy się najbardziej.
Kapitan Hetmana Płock, arcymistrz Mirosław Grabarczyk, napędził Polonii stracha. Fot. Robert Pawlikowski/www.ekstraliga2020.pzszach.pl
Co się odwlecze… to uciecze, na szczęście. Sytuacja ze spotkań z Dwoma Wieżami Kraków oraz Hetmanem Płock niemalże powtórzyła się w meczu z UKS Podlesie, choć tutaj utrata punków meczowych była na wyciągnięcie…wieży. Stresu było dużo, a nawet więcej. Dość powiedzieć, że po stosunkowo szybkim remisie Hariego, staliśmy niezbyt kolorowo na szachownicach 2-3-4, a Oskar wcale nie miał przesadnie dobrych szans na pokonanie dużo niżej notowanego Radosława Dzierżaka. Jedynym atutem, który posiadaliśmy, była Jola, która – choć nie bez przygód – sumiennie punktowała Alicję Śliwicką. Mistrzów i mistrzynie poznaje się po tym, jak grają po porażce i w Krakowie Jolanta – dwukrotnie wygrywając po uprzedniej porażce – pokazała, że jest dziewczyną z charakterem.
Udało nam się uratować połówki na deskach 3 i 4, ale niestety przegrał Marcin Tazbir. Jego poczynania były tego dnia mocno nieudolne i dało się odczuć, że wewnętrzny kompas „Tapira” – zapewne ze względu na zmęczenie – jest mocno rozregulowany. Sugerowałem Marcinowi solidną grę – mając na uwadze potencjał Jakuba Kosakowskiego – a na szachownicy szybko zobaczyliśmy kontrowersyjne decyzje strategiczne, które doprowadziły do znacznych i korzystnych dla czarnych komplikacji. Waleczność Marcina pozwoliła mu zniwelować przewagę rywala, ale zmęczenie nie pozwoliło wykorzystać drugiej szansy – tuż po kontroli nasz zawodnik popełnił kilka niewybaczalnych błędów i musiał uznać się za pokonanego. To była pierwsza w turnieju porażka naszej drużyny na „męskiej” szachownicy. W siódmej rundzie! Ostatni na placu boju pozostał Oskar, który próbował szans w remisowej wieżówce. Można powiedzieć, że tę partię Oskar wygrał szczęśliwie, ale ja bym to ocenił jako triumf waleczności. Patrząc z boku – a chodziłem w pełnym zdenerwowaniu przez godzinę – widać było, że rywal jest bardzo niepewny, a nasz zawodnik mocno zdeterminowany. Język ciała – coś czego nie widzimy podczas gier online – to istotna wskazówka, którą dobrzy gracze wyczuwają jak wilk krew ranionego zwierza. I próbują. I czasem wygrywają.
Jakub Kosakowski napoczął „męskie” szachownice Polonii w siódmej rundzie. Fot. Robert Pawlikowski/www.ekstraliga2020.pzszach.pl
Po siódmej rundzie mieliśmy komplet punktów, 14 z 14. Kolacja z prezesem Dadełłą (Sheraton, cud, miód, orzeszki), zaplanowana kilka dni wcześniej, przebiegała zatem w optymistycznym nastroju. Może nawet zbyt optymistycznym. W siódmej rundzie, poza tym, że wygraliśmy kolejne spotkanie, Stilon zremisował z WASKO, a to dawało nam aż trzy punkty meczowe przewagi (nad WASKO oraz Wieżą Pęgów) na dwie rundy przed końcem. Co prawda, przed nami były jeszcze mecz z obrońcami tytułu, ale również z ostatnim w tabeli Wrzosem Międzyborów. Szanse na triumf były zatem ogromne, ale z drugiej strony, zepsucie takiej sytuacji byłoby wpadką dekady.
Do spotkania z WASKO przystępowaliśmy… Właściwie nie wiem co napisać. Mogliśmy zapewnić sobie mistrzostwo już rundę przed końcem, ale rywale – wzmocnieni Navarą i drugi raz wystawiając Dudę – wydawali się trudni do przebicia. Oczywiście, walczyliśmy tak jak potrafiliśmy, ale gdzieś z tyłu głowy pozostawało to, że nawet porażka w meczu nie zmienia aż tak wiele, bo wygrana w ostatniej rundzie powinna być w naszym zasięgu.
Nie chcę tu oczywiście tłumaczyć naszej porażki, raczej zaprezentować dodatkowy aspekt psychologiczny. Sam mecz zakończył się zasłużonym zwycięstwem rywali w stosunku 4-2, choć mogło być inaczej. Na pierwszych trzech deskach padły same remisy i jeśli ktoś mógł coś ugrać, to prędzej my niż faworyzowani rywale. Do tego, świetną, a nawet wygraną, pozycję miała Jola, która ostatecznie zremisowała z Moniką Soćko. Brat Joli, Stanisław, sugerował, że Jola najczęściej remisuje z Moniką wygrane, a równe przegrywa. Pora odwrócić ten trend! Słabą partię rozegrał Oskar, który został pokonany przez naszego byłego gracza, Daniela Sadzikowskiego, ale nawet to nie przekreślało szans na remis w spotkaniu. W partii Gajewski – Tazbir białe miały przewagę, ale Marcin, nie po raz pierwszy, bronił się pomysłowo. I gdy Grzegorz się pomylił, polonista mógł w łatwy sposób nie tylko obronić się, ale i wygrać partię. To oznaczałoby – ni mniej ni więcej – że losy tytułu byłyby rozstrzygnięte. Niestety, zmęczony Marcin nie znalazł prostej riposty i za chwilę poddał partię.
Grzegorz Gajewski przedłużył nadzieje Hetmana WASKO GKS Katowice na obronę tytułu mistrzostwskiego. Fot. Robert Pawlikowski/www.ekstraliga2020.pzszach.pl
Ostatnie zadanie, choć teoretycznie proste do wykonania, było trudniejsze niż może się wydawać. Presja urosła i mocno dawała się nam we znaki. Do tego, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, odpoczywać miał „Hari”. Mieliśmy pewne rozterki, rozważaliśmy za i przeciw, ale ostatecznie wyszliśmy na mecz z ostatnią drużyną w tabeli bez lidera. Gra bez Hariego miała kilka konsekwencji. Marcin wchodził na czarne z Maciejem Nurkiewiczem, a będąc po dwóch porażkach z rzędu i grając już wyraźnie bez pary, miał pozwolenie na zrobienie szybkiego remisu. Tu było więcej to stracenia niż do wygrania.
Szymon, który został przesunięty na drugą szachownicę dostał niespodziewany bonus – remis z Łukaszem Cyborowskim dawał mu normę arcymistrza. Na odprawie Szymon powiedział, że będzie starał się grać normalnie, ale bardzo chciałby nie przegrać. Skończyło się remisem po 12. ruchach i choć ciężko Szymona za to chwalić, to można go zrozumieć (zwłaszcza, że na końcu miał mniej czasu i gorszą pozycję). Po takiej samej ilości posunięć skończyła się moja partia, choć akurat jej przebieg był bardziej dramatyczny niż długość pojedynku może wskazywać. Wiedziałem, że z Rafałem Antoniewskim trudno jest powalczyć o wygraną, zwłaszcza czarnym kolorem (dzień wcześniej popularny „Antek” napędził stracha Kriworuczce, a w niedoczasie niestety nie znalazł ofiary wieży z następującym po tym matem), ale chciałem minimalnie zaryzykować. Gdy zostałem zaskoczony ruchem 5. Hc2 zacząłem improwizować i przesadziłem. Oceny komputera nie pozostawiają złudzeń – już po dziesięciu ruchach byłem na krawędzi porażki! Po 12. ruchach było już trochę lepiej, bo stałem „tylko” gorzej, ale w rozmowie, którą odbyliśmy po partii uważaliśmy, że przewaga białych – jeśli jest – to zapewne nie jest duża. Tak czy owak, propozycja remisu była maksimum, które mogłem uzyskać z tej pozycji. Szczęście, że Rafał przystał na pokojowe zakończenie partii.
Trzy remisy po godzinie gry wyglądały mocno nonszalancko z naszej strony. Łukasz Cyborowski, doświadczony kapitan rywali, miał rację mówiąc, że skrócenie dystansu zwiększa szanse na niespodziankę. Z drugiej strony, wierzyliśmy w nasze umiejętności na trzech ostatnich szachownicach. Oskar podejmował mojego brata, Michała, który był w Krakowie bez formy. Debiutujący w sezonie ligowym Kamil Stachowiak walczył z Radosławem Śliwerskim, który jest notowany ponad 400 oczek niżej. W starciu Zawadzka – Kulon liczyliśmy na to, że biały kolor i solidne przygotowanie debiutowe dadzą Joli atuty. Wszystko, zasadniczo, się sprawdziło poza jednym – stres zmroził Oskara. Znakomicie prezentujący się w Krakowie zawodnik w ostatnich dwóch rundach trochę przygasł. Widoczne to było zwłaszcza w starciu z moim bratem, gdzie Wieczorek mimo znakomitej pozycji myślał jak słoń, co chwila oglądając pozycje na innych szachownicach. Efekt był taki, że polonista wpadł w niedoczas, wypuścił przewagę i nie pozostawało mu nic innego niż zaproponowanie remisu. Michał, w końcowej pozycji, mógł pokusić się o odrzucenie remisu, ale obiektywnie pozycja była bardzo niejasna, a wynik 1/8 nie zachęcał Michała do walki z arcymistrzem.
Kluczem do wygrania meczu i tytułu była partia Kamila Stachowiaka. Pod adresem Kamila (a także innych zawodników) napiszę jeszcze parę słów w kolejnym materiale, natomiast sama partia była napięta. Można powiedzieć, że to typowa partia, kiedy wyżej notowany rywal wykorzystuje niedokładność tego o niższym rankingu i pewnie zdobywa punkt. Z drugiej strony, byłoby daleko bardziej dramatycznie, gdyby Radosław Śliwerski znalazł drogę do remisu. Na szczęście dla nas, tak się nie stało, a Jola Zawadzka – która jak stary wyga wyczekiwała na wydarzenia na innych szachownicach – mogła z czystym sumieniem zaproponować remis. Zostaliśmy mistrzami!
Co zadecydowało o naszym triumfie? Wyróżniłbym kilka rzeczy. Ale o tym, tak samo jak i o moich wspaniałych kolegach i koleżance napiszę w kolejnym odcinku.
Zostaw komentarz