Kapitan Polonii Wrocław zmagania w IME zaczął od niespodziewanego remisu z 14-letnim rywalem z Izraela. – Często w takich sytuacjach traciłem wiarę w siebie, a w moim przypadku to brzemienne w skutkach. Tym razem udało mi się szybko o tej wpadce zapomnieć. Bardzo mnie cieszy fakt, że nie przegrałem żadnej partii – mówi Mateusz Bartel, który z Jerozolimy wraca z brązowym medalem Indywidualnych Mistrzostw Europy!

Mateusz, ogromne gratulacje! Brązowy medal IME, obok zwycięstwa w najsilniejszym turnieju open na świecie w Moskwie, to chyba Twój największy sukces?

MATEUSZ BARTEL: – Bardzo dziękuję! Faktycznie, to chyba mój najlepszy wynik poza wspomnianym triumfem w Aerofłot Open. Przyznam jednak, że pomimo dobrego rezultatu wcale nie jestem jakoś specjalnie zadowolony ze swojej gry – miałem naprawdę sporo szczęścia. Jeśli chodzi o poziom sportowy, to cenię sobie wyżej kilka innych, mniej „głośnych” wyników.

Przed IME zaliczyłeś kilka słabszych startów, po których – jak sam mówiłeś – miałeś sporo przemyśleń i wyciągnąłeś wnioski. Musiały być bardzo trafne!

– Na to wygląda. Cieszę się głównie dlatego, że turnieju nie zacząłem udanie – od remisu z czternastolatkiem z Izraela! Często w takich sytuacjach traciłem wiarę w siebie, a w moim przypadku to brzemienne w skutkach. Tym razem udało mi się szybko o tej wpadce zapomnieć, a już na półmetku turnieju było jasne, że jestem w zupełnie przyzwoitej formie.

8 punktów w 11 rundach i cały turniej bez porażki – to wynik marzenie? To bardzo trudne utrzymać koncentrację na najwyższym poziomie przez cały turniej?

– To na pewno bardzo dobry wynik, ale żeby znowu marzenie….? Bardzo mnie cieszy fakt, że nie przegrałem żadnej partii, zwłaszcza że miałem kilka trudniejszych momentów w turnieju. O koncentrację wcale nie było tak ciężko – przy dobrym wyniku przychodzi ona samoistnie, zwłaszcza, gdy stawka jest wysoka.

Która z partii była najtrudniejsza, a z której jesteś najbardziej zadowolony?

– Chociaż może to niektórych zaskoczyć, to najbardziej cenię sobie remisy z Sargissianem i Eljanowem. Nawet nie dlatego, że grałem te partie specjalnie dobrze, ani nawet nie dlatego, że były one jakoś specjalnie ciekawe – zdecydowanie nawet nie były takie. Cieszy mnie to, że pomimo tego, że choć z oboma silnymi rywalami wpadłem w niemałe problemy, to udało mi się nie zniechęcać i walczyć najlepiej jak mogłem, by uniknąć porażki. Co przyniosło efekty w postaci dwóch remisów.

O medalu zdecydowała ostatnia runda, w której pokonałeś bardzo silnego Rosjanina. Opowiedz, proszę, nieco więcej o przebiegu tej partii.

– Mistrzostwa Europy to o tyle specyficzny turniej, że obok medali walczy się o kwalifikację do Pucharu Świata. Można ją uzyskać na kilka sposobów, ale awans z ME jest najbardziej kuszący – wchodzi aż 23 zawodników. To z jednej strony dużo (zwłaszcza, że kilku zawodników uzyskało już awans wcześniej), ale przy 250 zawodnikach nie tak prosto się załapać. W decydujących rundach, gdzie każde pół punktu oznacza zmianę lokaty o kilka, kilkanaście pozycji, do głosu dochodzi kalkulacja – czy lepiej, jak było w moim przypadku, zremisować i zaklepać awans do PŚ czy też lepiej zaryzykować grę na wygraną, starając się o medal, ale ryzykując utratę szans na PŚ. Takie myśli towarzyszyły wielu zawodnikom w kluczowej 11 rundzie i Rosjanin Niepomniaszczyj nie był wyjątkiem. Prawdopodobnie to sprawiło, że partię ze mną zagrał na bardzo słabym poziomie – chciał zaryzykować i powalczyć o czołowe miejsca (a przecież na 3 rundy przed końcem był samodzielnym liderem!), a dał mi – niemal za darmo – bardzo cenny punkt. Mnie to tylko cieszy, choć wielkiego wkładu w wygraną nie miałem – to mój przeciwnik przegrał ten pojedynek.

Turniej w Jerozolimie na pewno zapamiętasz na długo w związku z wynikami. A organizacyjnie gospodarze także stanęli na wysokości zadania?

– Na pewno nie mogę dołączyć do osób, które wychwalały organizację turnieju – a tych na zakończeniu nie brakowało. W Jerozolimie wiele rzeczy nie spełniało standardów imprezy tego kalibru, ale jednocześnie trzeba pamiętać o tym, że to specyficzne miasto, a do tego drogie. Jak typowy szachista – turniej będę wspominał przez pryzmat wyniku, czyli dobrze, ale jestem pewien, że wielu moich kolegów – zupełnie słusznie – dałoby organizatorom z Izraela dwóję.

Jak Twój sukces odebrali pozostali reprezentanci Polski?

– O to trzeba pytać samych zainteresowanych, ale jesteśmy grupą przyjaciół i zawsze staramy się wspierać. Muszę tutaj podziękować Radkowi Wojtaszkowi, który pomagał mi w przygotowaniach do ostatniej partii – co zresztą staje się dobrą tradycją, bo przed ostatnią partią Aerofłot Open pomoc Radka także okazała się nieoceniona. Radami i dobrym słowem wspomagali mnie także Bartosz Soćko (internetowo) i Grzesiek Gajewski, z którym zresztą dzieliłem w Jerozolimie pokój, więc można powiedzieć, że bez kolegów tego wyniku by nie było.

Oprócz Ciebie awans do Pucharu Świata wywalczył Robert Kempiński, ale pozostali Polacy, w tym młodzi zawodnicy Polonii, spisali się trochę poniżej oczekiwań.

– Zgadza się. Robert zaliczył kolejny udany turniej i chyba można powiedzieć, że zalicza kolejną szachową młodość. Szkoda, że zawodnik ten rzadko gra w turniejach, a bardziej skupia się na trenowaniu młodzieży – z jego klasą gry dobre wyniki powinny być regułą. Pozostałych graczy nie wypada mi oceniać – na pewno każdy ma sobie coś do zarzucenia i niemałe uczucie niedosytu.

Już wkrótce MP w Poznaniu. W obecnej sytuacji wystąpisz tam w roli faworyta…

– Myślę, że już wiele razy pokazywałem, że moja forma to rzecz ulotna i przypinanie mi łatki faworyta nie ma żadnego sensu. Ale, przecież, tak jest w końcu ciekawiej – nigdy nie wiadomo jaki wynik stanie się moim udziałem… (śmiech).